Zakładamy Winnicę, cz. 21: Tsunami przed nami
Jest po północy. Sterczę nad anglojęzyczną instrukcją obsługi “wydobytą” z internetu, bo to co do ręki dostałem od dealera jest tylko po niemiecku; polska instrukcja ma dojechać, ale jak na razie za oknem widzę tylko leniwego kota.
I tak nie narzekam, bo udało mi się znaleźć ten angielski zamiennik na stronie dealera w Australii, głęboko zakamuflowany, ale uparta ze mnie bestia, znalazłem. Teraz tylko próbuję zrozumieć co oznaczają takie dziwne wyrażenie jak draft czy ground control; szybko wystukuje te słowa na youtubie bo człowiek najszybciej łapie po obrazkach. Mam, ground to jak będę chciał coś zaorać a draft jak już tylko obornik załadować. Takie buty.
Po prawie roku planowania, debatowania, zmieniania zdania, rozczarowań i zaskoczeń, dzień sadzenia zbliża się z rosnącą furią jak jakieś azjatyckie tsunami, bezwzględnie, nie ma zmiłuj. Każda doba zamienia się w gehennę antycypacji a zarazem przerażenia nadchodzących wydarzeń, czy oby uda się to wszystko poukładać tak, że nie obudzę się z ręką w nocniku? Nawet czasami prześwita mi myśl złowroga, że może ten cały ambaras to jedne wielko pudło, pośmiewisko dla całego powiatu i kilku gmin sąsiadujących. To co miało oferować spokój ducha jest przewrotnie źródłem okrutnego stresu.
Jednak przesadzam. Tak naprawdę, rozumieć zaczynam, ten blog to taka moja tańsza forma autoterapii. Zanim się na dobre przykleję do klawisza, godzinka jak nic mija i nie tylko niepokój z siebie wyrzucam lecz, co najważniejsze, sto pięćdziesiąt złociszy kieszeni nie opuszcza. Idę spać, jutro ujeżdżanie dzikiego traktora. To nic, że całe życie bez sprzęgła, na automatyku. To nic, że wszyscy na podwórzu, razem z psem, patrzą na mnie jak na pomyleńca. Mam przecież instrukcję, po angielsku.