Zakładamy winnicę cz. 20: zimowe absurdy
Pędze na motocyklu, nagle silnik milknie bez ostrzeżenia, odruchowo skręcam na pobocze, po czym motor całkowice zastyga w bezruchu, cisza.
Taki brutalny przeskok z jednej rzeczywistości w drugą, bez okresu przejściowego, bez chwili wytchnienia. Tak było w Pondicherry, hinduskiej stolicy Tamil Nadu. To samo uczucie przeżywam właśnie teraz, w Rybnej, tym razem nie z powodu braku benzyny ale z powodu nadejścia zimy. Bez słowa ostrzeżenia, milkną maszyny, milkną ptaki, milknie ziemia. Jedynie wiatr, przeszywający, zimny, nie pozwala stanąć w miejscu, zmusza do ruchu.
Jednak ten spokój jest pozorny. Chociaż od miesiąca nie byłem fizycznie na działce, nie czuję chwili zastoju; po prostu walka o winnicę przeniosła się ze świata namacalnego do świata science fiction czyli rodzimej biurokracji.
Zacznijmy od ogrodzenia. Oficjalnie, według prawa budowlanego, dla naszego ogrodzenia w formie siatki leśnej, pozwolenie nie jest wymagane, wystarczy zgłoszenie. Jak pięknie i przyjaźnie to brzmi! Każdy logicznie myślący ssak by skonkludował, że wystarczy usiąść, wyciągnąć czystą kartkę z podajnika w drukarce i napisać, że ja taki i taki, zgłaszam budowę siatki leśnej na takiej i takiej działce. Następnie wcisnąć kartkę do zaadresowanej koperty, nakleić znaczek, wysłać i voilà!
Nic bardziej mylnego. Zgłoszenie musi być nie tylko pisane na specjalnym wniosku, ale, uwaga, należy do niego dołączyć (1) oświadczenie o prawie do dysponowania działką, (2) mapę sytuacyjną z naniesioną działką, (3) opis ogrodzenia, (4) szkic ogrodzenia, (4) uzgodnienie ogrodzenia z zarządcą drogi i, mój faworyt numer jeden, (5) inne wymagane POZWOLENIA!
Nagle cały czar znika, tak niewinne słowo “zgłoszenie” z cnotliwej niewiasty przeistacza się w karykaturę czegość co można określić tylko jako teściowa. Ale po co to wszystko? pytam skonfundowany. Czy naprawdę istnieje szansa, że po nocy postawię ogrodzenie na działce należącej do sąsiada? A co daje szkic i mapka ogrodzenia urzędnikowi, chyba, że po godzinach, kopiuje ten szkic do jednej wielkiej, ścisle tajnej mapy wszystkich siatek leśnych, na wypadek najazdu wroga. Tak, to musi być to.
Żeby tego było mało, każdy z tych dokumentów musi być wypełniony w sposób znany tylko samej urzędniczce o czym wcześniej, petencie natrętny, glizdo nikczemna, z żadnej instrukcji i tak się nie dowiesz. I tak, przykładowo, nie waż się rysować na mapce całego obrębu ogrodzenia, lecz nakreśl tylko i wyłącznie ten fragment przylegający do drogi publicznej. A jak nie posłuchasz i narysujesz, mój drogi, cała mapka będzie do poprawki, bo według logiki urzędniczej, za mało jest źle, za dużo tym bardziej. A to, że jesteś właścicielem działki takiej i takiej? Chcesz pisać? Proszę bardzo, tutaj masz świeżutki formularz specjalnie na tę okazję, bo napisanie tego, bóg nas uchroń, na kartce czystego papieru to przecież kazirodztwo.
Takie kruczki i pułapki powodują, że po raz wtóry odwiedzam starostwo powiatowe i nadal nie mam pewności, czy zgłosiłem wszystko jak należy i czy na odpowiednich formularzach. W sumie zaczynam rozumieć te wizyty do starostwa, są jak kadr z Kodu Da Vinci, są miejscami rozszyfrowywania wskazówek na tropie nieuchwytnego skarbu. Dla równowagi, muszę przyznać, że prowadząca moją sprawę urzędniczka jest przyjazna, powiedziałbym nawet, że zawstydzona całym tym procesem. W pewnej chwili, rozgląda się na boki i mówi do mnie ze współczuciem: “zgłoszenia są gorsze od pozwoleń.”