Jak zakładamy winnicę, cz. 27: Archipelag Gułag
Czasami winiarz modli się o deszcz. Nie o deszcz co doda życia latorośli, lecz o deszcz co doda życia winiarzowi. Bo wtedy taka kreatura ma szansę, choćby na chwilę, powrócić do świata żywych, wstać później, wypić powolnie espresso, wziąć długą kąpiel i ogolić się (jeżeli to on, chyba, że ona też się goli).
Jedyny skutek uboczny golenia, to to, że rodzone dziecko wtedy ojca nie poznaje: głos jakiś znajomy, ruchy też niby te same, ależ ten wujek do taty podobny!
Jest tak, ukrywać chyba nie muszę, że winnica staje się swoistym gułagiem, zesłaniem sumienia własnego. Człowiek wstaje przed świtem, opatula się w warstwy ochronne, wciąga walonki i rusza w otchłań aby wykonać dzienną normę tego co robił wczoraj i to co będzie robił jutro, bo każde zadanie to taka niekończąca się saga, a gdy jakimś cudem dobiega końca, to perspektywa trzech następnych zadań i tak odbiera radość ukończenia.
A jednak, człowiek wstaje i idzie. Wali tysiące razy kafarem w słupki, rozwija kilometry druta w słońcu, deszczu czy mgle, przeklina na zbyt ciasne tulejki, przemoknięte rękawice, oszalały rozwijak. A jednak…Gdyby ktoś go zapytał po co ci to było, czy nie lepiej pisać prozę w objęciach ogrzewania centralnego i sofy wygodnej? Za nic w świecie! – z błyskiem w oczach kreatura odpowiada, z drutem w jednej dłoni i młotkiem w drugiej.